Pages - Menu

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Bzy

Założę się, że większość z Was zdążyła już dawno zapomnieć o bzach. Tymczasem w Finlandii zaczynają one kwitnąć dopiero w czerwcu, a nasz lilak węgierski zupełnie już zalicza się do spóźnialskich. Podczas gdy okoliczne bzy kończą swój pastelowy spektakl, nasz bratanek w pełnej krasie zagląda przez okno w salonie.


Podejrzewam, że to właśnie ten bez może być częściowo odpowiedzialny za ostatecznie podjęcie decyzji o kupnie domu. Jak bowiem można się oprzeć różowemu obłokowi za oknem? Dolna część krzewu zapewnia za to oszałamiający zapach w sypialni, której okno znajduje się poniżej.  Kwiaty pachną wyjątkowo intensywnie wieczorem i jest to w moim odczuciu zapach bardziej subtelny i słodki niż zapach innych, popularnych odmian bzu o większych kwiatach i wiechach.


Nasz lilak ma około czterech metrów wysokości i jest prawdziwym cyborgiem. Nie jestem w stanie określić ile ma lat, ale podejrzewam, że jest prawie tak stary jak dom, a zatem może mieć 15, a może nawet i 20 lat. Rośnie na skalistym podłożu i jest zupełnie odporny na mrozy i suszę. Kwitnie co roku, ale zaobserwowaliśmy, że prawdziwie obfite kwitnienie zdarza mu się co dwa lata.


Lilak węgierski (Syringa Josikaea), zwany też karpackim lub Josiki nie jest tak ozdobny jak inne odmiany bzów. Kwiaty są drobniejsze, zebrane w wąskie wiechy, ale niewątpliwą zaletą tego krzewu jest jego fantastyczna odporność na niekorzystne warunki i obfite kwitnienie.


W naturalnych warunkach lilak węgierski jest endemitem, którego spotkać można w Karpatach Wschodnich i na Wyżynie Transylwańskiej. Został odkryty w 1800 r. na Węgrzech i prawdopodobnie temu zawdzięcza swą nazwę.


Poniżej drugi egzemplarz, o bardziej rozłożystym pokroju. Rośnie w większym cieniu, ale podobnie jak poprzedni - kwitnie bardzo obficie, szczególnie co dwa lata.


Są to zupełnie niewymagające krzewy. Jedyna pielęgnacja polega na cięciach w dolnych partiach, co pobudza krzew do wypuszczania młodych pędów, które mają szansę zakwitnąć. Dzięki temu kwiatostany nie pojawiają się jedynie u góry krzewu. Jak widać jednak na przykładzie moich lilaków - nie przykładaliśmy się zbytnio do tej czynności. Potomkowie karpackich dzikusów sami są sobie panami w moim ogrodzie. I mają do tego święte prawo!

Dzisiejsza wyjątkowo ciepła niedziela natchnęła mnie do tego, żeby zapachem bzów się dosłownie upić. Jak to zrobić? To proste. Potrzebna jest foremka do lodu i garść kwiatów bzu, najlepiej nie w pełni otwartych.


A tak wyglądają gotowe kostki lodu. Prawda, że cudne?




Pozostaje tylko wrzucić je do szklanki wody i delektować się subtelnym, lekko tylko wyczuwalnym aromatem bzu. Można też dodać plasterek cytryny i odrobinę miodu. Myślę, że zachowam jedną taką foremkę w zamrażarce. Na czarną godzinę, kiedy przyjdzie Buka i już nikt nie będzie pamiętał o bzach. Kiedy na świecie będzie ciemno i zimno wyciągnę z zamrażarki małe talizmany -  pocieszenie i obietnicę przyszłego lata.


A poniżej lilak o północy (wierzcie lub nie, ale tu o tej porze roku w nocy nigdy nie robi się ciemno). Wnikliwi zauważą być może księżyc schowany za lilakiem. Poeta z pewnością zrobił by z tego użytek. Ja zrobiłam lemoniadę...




środa, 24 czerwca 2015

O wodzie w ogrodzie


Woda jest duszą ogrodu. W tradycyjnych ogrodach japońskich woda jest niezbędnym elementem symbolizującym przemianę i ruch. Zawsze będę twierdzić, że choćby to miała być mała kałuża tworząca się pod niedokręconym kranem ogrodowym, albo poidełko dla ptaków, w ogrodzie musi być woda!

W centralnym miejscu mojego ogrodu znajduje się niewielkie oczko wodne z tworzywa sztucznego. Kiedy pierwszy raz je ujrzałam nie miałam nawet cienia nadziei, że będzie kiedykolwiek choć odrobinę przypominać dziką, leśną sadzawkę. Nad jednym brzegiem tkwił koszmarny aniołek rodem z  horroru, a drugi brzeg był częściowo zarośnięty jałowcem, który z wilgotnym otoczeniem sadzawek raczej niewiele ma wspólnego. Na tafli wody zaś smętnie unosiła się martwa mysz. Jednym słowem - cmentarz.


Cóż było robić? Zakasałam rękawy i zabrałam się do pracy. Przede wszystkim mysz została pochowana z honorami, a znad brzegu oczka zniknął upiorny aniołek. Jałowiec został eksmitowany, a całe oczko ponownie wypoziomowane i umyte (chwała niech będzie mężowi). 

Podobno ogród jest odbiciem tęsknot i marzeń osoby, która go stworzyła. Marzyłam więc o dzikiej, lekko zarośniętej sadzawce, nad którą unoszą się paprocie i irysy. Takie leśne oczko wodne ze stojącą taflą wody, która tylko lekko faluje i wprowadza do ogrodu atmosferę spokoju. Niestety zamaskowanie okropnych plastikowych brzegów okazało się dość poważnym wyzwaniem. Zaczęłam więc wędrować po co bardziej podmokłych terenach wokół naszego fińskiego domu i przyglądać się naturze. Finlandia wszak krainą jezior! Z każdej z takich wędrówek przynosiłam w kieszeniach rośliny strefy bagiennej: kaczeńce, wszelkiego rodzaju trzciny i turzyce i co tylko udało mi się dyskretnie wygrzebać z mułu.


Zaczęłam obsadzać brzegi oczka mocując rośliny wodne kamieniami w strefie płytkiej wody (tak, tak, plastikowa konstrukcja przewidziała takową!). Gorzej było z teoretyczną strefą wilgotnej łąki wokół brzegów, bo oczko otaczają lite skały, między którymi ziemi i przestrzeni jest niewiele. I tu z pomocą także przyszła natura. Wystarczyło rozejrzeć się wokół domu - paprocie i zabłąkane, bezpańskie liliowce i irysy aż się prosiły o to, aby nadać tej plastikowej misce tajemniczy charakter leśnego oczka wodnego. Całości dopełniły żurawki i wszędobylskie szafirki, a także naparstnica-niespodzianka, która regularnie wysiewa się na brzegach oczka i zachwyca swoimi niezwykłymi kwiatami. Po roku pracy oczko wodne wyglądało tak:


A dziś (po trzech latach) wygląda tak:



Dużą niespodzianką okazały się irysy, które przesadzone ze swojego bezpańskiego poletka zaczęły kwitnąc i osiągać spore rozmiary w porównaniu do roślin, które pozostały na swoim pierwotnym stanowisku. Co ciekawe - są w stanie wciskać się kłączami w szczeliny między kamieniami otaczającymi oczko i zachowują się jak rośliny naskalne. Mało wymagające, a jakże piękne i bezpretensjonalne kwiaty o cudownym, słodko-rześkim zapachu.



Oczko stało się również domem dla wielu stworzeń. Od dwóch lat wyposażone jest w stały zestaw żab, z których jedna przypomina rozmiarami żabią Godzillę, zaś pozostałe trzy są małe i dość płochliwe. Zdarzyła się również emocjonująca wizyta zaskrońca, po której żaby doświadczyły sporej traumy i zniknęły z oczka na parę tygodni. W zestawie są także wszelkiej maści owady wodne, np. nartniki, ślimaki - nieśmiertelne błotniarki, które są w stanie przetrwać fińską zimę zagrzebane w zamarzniętych przy brzegu liściach (!), a także jeden pająk, który systematycznie rozpina sieć nad taflą oczka i poluje na przelatującą owadzią drobnicę.




Chyba najbardziej lubię w swoim oczku to, że nie sposób przejść przez taras nie zerknąwszy na nie i nie sprawdziwszy co ciekawego się w nim dzieje - jakie rośliny aktualnie kwitną, ile żab przebywa na brzegach w danej chwili i czy nie pojawił się przypadkiem jakiś nowy mieszkaniec. W czasie suszy również ptaki korzystają z oczka. Podejrzewam także starszego kota o popijanie wody.


Najwyraźniej udało się nam dodać do ogrodu element, który wpasował się w jego swoiste "feng shui". Coś musi być na rzeczy, bo wszyscy (ludzie, koty i inne stworzenia) czujemy się w pobliżu tego oczka wspaniale. Od martwej myszy do tętniącej życiem sadzawki. Czy może być coś bardziej symbolicznego?


A na koniec jeszcze raz irysy, w których jestem zwyczajnie zakochana.


piątek, 19 czerwca 2015

Północ pamięta!

Kochani,

Nie było mnie tu bardzo długo. Wszystkim, którzy śledzili losy mojego ogrodu i czekali na nowe posty śpieszę z wyjaśnieniami. W ubiegłym roku pojawiło się na Północy wyjątkowe "nasionko", które rosło i rosło, po czym… spóźniło się dziesięć dni z kiełkowaniem.


I kiedy już w końcu wykiełkowało, okazało się tak wymagające w pielęgnacji, że pochłonęło całą moją uwagę i czas bez reszty. Okazuje się, że nie istnieją żadne poradniki do pielęgnacji tego typu kiełkujących okazów. Jedyną słuszną zasadą wydaje się być "learning by doing", która jak zapewne najlepiej wiedzą wszystkie mamy, konsumuje mnóstwo czasu i energii.


Śpieszę również zapewnić, że ogród na Północy żyje i ma się świetnie. Tuż przed wykiełkowaniem cennego nasionka był miejscem wielu niesamowitych wydarzeń. Pewnego popołudnia okazało się, że przyleciały do nas motyle z całej Finlandii. Może dlatego, że jako jedyni w okolicy mamy budleję? Dodam także, że budleja przetrwała fińską zimę bez najmniejszego uszczerbku.


Różaneczniki postanowiły uczcić pojawienie się nasionka i wdziały galowe szatki.


Za domem pojawiła się panna młoda...


… a tuż koło tarasu zadomowiła się naparstnica-monstrum.




Działy się i inne cuda - spadające z nieba rudziki, pozornie martwe i ożywające po pięciu minutach. Kozioł sarny, który zdecydował się spędzić cały dzień leżąc na brzuchu za jaśminowcem i leniwie przeżuwając zioła. Jeże wędrujące po tarasie. Traszka, która szukała męża w oczku wodnym i wiele, wiele innych niesamowitych wydarzeń i znaków. O niektórych Wam opowiem. Jestem pewna, że zdarzą się i w tym roku. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy do mnie pisali podczas mojej blogowej nieobecności. Tych, którzy wciąż są ciekawi ogrodu na Północy i razem ze mną chcą odkrywać jego tajemnice serdecznie zapraszam. Rozgośćcie się w moim ogrodzie. Póki co jest mokry od deszczu, ale i tak zachwyca...






piątek, 12 lipca 2013

Seria morderstw na Północy

Na Północy grasuje seryjny morderca. W przeciągu kilku tygodni w ogrodzie znaleziono około dziesięciu mysich zwłok. Analiza materiału dowodowego pozwoliła na ustalenie modus operandi sprawcy. Zabójca pozbawia swoje ofiary głów lub korpusów. (Detektywi mogą dzięki temu układać mysie puzzle). Zwłoki są często układane pod drzwiami domu zamieszkanego przez spokojne i niekonfliktowe małżeństwo. Policjanci już zdążyli mu nadać pseudonim 'Pan Puzzelek'. Północ ogarnia panika. Świadkowie zeznali, że w okolicy, w której znaleziono najwięcej mysich korpusów widziano pręgowanego kota o rzezimieszkowatym wyrazie twarzy.


Podobno towarzyszyła mu syjamska nastolatka, której zachowanie wskazuje na silne upośledzenie i ograniczoną poczytalność.


Ktokolwiek może pomóc w ustaleniu sprawców tych potwornych zbrodni, proszony jest o zapoznanie się z portetami pamięciowymi i kontakt z Północą. Gwarantujemy anonimowość.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Róże

Moje pierwsze w życiu róże. Nie są łatwymi kwiatami. Nie kwitną tak obficie jak bym chciała, ale też i nie maja lekkiego życia wśród tych skał. Na szczęście wszystkie przezimowały. Przycinałam je z podręcznikiem w ręku, choć patrząc na efekty moich poczynań nie wydaje mi się, żebym dobrze zrozumiała wszystkie wskazówki. Walczę też z mszycami i mrówkami. Ostatnio zauważyłam, że mrówki namiętnie obgryzają brzegi pierwszych płatków w młodych pąkach. Staję się wtedy nerwowa i bez skrupułów miażdżę mrówki między palcami. Cóż... róże to nie aksamitki czy koper. Róże są trudne. Cóż to by jednak był za ogród bez choćby jednej róży? Żałuję, że nie mogę załadować na bloga ich cudnego zapachu. Pierwsza zakwitła moja ukochana 'Peace', znana też jako 'Gloria Dei' lub 'Gioia':

'Peace' ('Gloria Dei', 'Gioia')
Ta róża wielkokwiatowa została wyhodowana we Francji. Ponieważ rejestracja tej odmiany zbiegła się z zakończeniem II wojny światowej, nadano jej nazwę 'Peace'.
Jako jedyna wśród moich róż nie ma problemu z mszycami. Chyba nie lubią jej twardych, skórzastych liści. Póki co ma tylko dwa kwiaty, ale za to ogromne. Zresztą nawet bez kwiatów jej piękne, błyszczące liście są bardzo dekoracyjne.


Następna w kolejności jest 'Schneewittchen', która chyba padła w tym roku ofiarą moich "podręcznikowych cięć" i nie jest już pięknym, symetrycznym krzaczkiem, jakim była ubiegłej jesieni. Nie ma też tylu kwiatów, ale mimo to uważam, że jest urocza:
'Schneewittchen'
Przed domem ciężko walczy o przetrwanie 'Pink cloud'. Byłam przekonana, że nie przeżyje zimy. To właśnie ona została opatulona agrowłókniną w taki sposób, że przypominała wyjątkowo zniekształconego ducha na śniegu. Dodam jeszcze tylko, że 'Pink cloud' jest wyjątkowo oblepiona mrówkami i bez przerwy podgryzana. Pomyśleć, że z minuty na minutę tracę kawałek różowej chmury.

'Pink cloud'

Róża, która w mojej wyobraźni miała piąć się po drewnianej kratce pod balkonem i uginać pod ciężarem kwiecia w rzeczywistości wydała jeden kwiat po czym prawie zamarzła na śmierć mimo mojej zaawansowanej konstrukcji ocieplającej. Cięłam wiosną jej biedne pędy przy samej ziemi. Mowa tu o róży 'Lichkonigin Lucia' :
'Lichtkonigin Lucia'
Na szczęście w tym roku ma się trochę lepiej. Widzę sporo pąków, wypuściła też więcej pędów, ale nie są one tak długie jak były w zeszłym roku. Ma piękne, ciemnozielone liście o silnym połysku. I wreszcie pozostałe dwie odmiany. Dzięki Ani już wiem, że ta pierwsza to 'Bonica'. Drugiej nazwy niestety zapomniałam, gdyż - o wstydzie - zgubiłam kartki z opisami. Jestem jednak przekonana, że gdzieś je widziałam. Znajdą się pewnie zimą w najmniej spodziewanym miejscu.

'Bonica'


Sielankowe, wiejskie krajobrazy, białe płoty, przez które przewieszają się obsypane różami krzewy, ciężkie od pąków i pełne buczących trzmieli. Taaak...nad takim naturalistycznym, nostalgicznym obrazem pracuje się bardzo ciężko. To zupełnie jak z farbowaniem włosów.

piątek, 28 czerwca 2013

Lilium bulbiferum

"Popatrzcie na lilie na polach: nie pracują w znoju, nie tkają, nie chodzą kupować sukna do sprzedawców. A jednak zapewniam was, że nawet Salomon w całym swym przepychu nigdy nie był odziany jak jedna z nich."

















Patrząc na to cudowne zjawisko, które zmaterializowało się w centrum mojego ogrodu trudno się dziwić, że sam Jezus zachwycał się urodą lilii podczas słynnego Kazania na Górze. 


Wróciłam z urlopu, wbiegłam do ogrodu i oniemiałam. Wiedziałam oczywiście, czego się spodziewać po takiej ilości pąków, ale rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wołałam swojego męża tak głośno, że chyba pomyślał, że coś mi się stało. Pisałam bodajże w kwietniu, że opowiem Wam o tej lilii. Kiedy kupiliśmy dom z ogrodem normalną czynnością każdego dnia były wyprawy z sekatorem i odkrywanie schowanych w gąszczu chwastów skarbów. Któregoś dnia na początku lipca okrążyłam dom i zza węgła przywitała mnie ta oto piękność:


Moja pierwsza myśl była taka, że już gdzieś to stworzenie spotkałam. Tak... Widziałam dawno temu w Indiach kobietę o ciemnej skórze, ubraną w pomarańczowe sari. Była tak piękna, że chyba tylko lilia na polu mogła się równać z jej wdziękiem i urodą. 


Jesienią odszukałam wśród skał cebule. Żałuję, że ich nie sfotografowałam. Wciśnięte między gołe skały białe monstrum złożone z około czterdziestu większych i mniejszych cebulek. I znów miałam wrażenie, że tylko na mnie czekało, żebym je wreszcie stamtąd wyciągnęła i nakarmiła. Biały demon został przesadzony do ziemi w październiku ubiegłego roku. Na początku maja spod śniegu wyjrzały pierwsze kiełki.  


No i stoi teraz w samym środku ogrodu na Północy. Hinduska Rani uwielbiana przez mrówki i koty. Codziennie oddają swojej bogini hołd tak zapamiętale, że już nawet ja się poddałam i przestałam je odganiać. Właściciele kotów powinni jednak pamiętać, że wszystkie lilie są roślinami silnie trującymi.





wtorek, 28 maja 2013

Szafirowa armia

I pomyśleć, że w zeszłym roku o tej samej porze, w miejscu, w którym stacjonuje teraz to szafirowe wojsko była tona liści i jakiś smętny, zapomniany przez Boga szczypiorek.


Szafirki zostały posadzone w październiku. Było wtedy już bardzo zimno, a mimo to po tygodniu wytknęły swoje ciekawskie kiełki spod ziemi. Byłam  przekonana, że na wiosnę moim oczom ukaże się to samo jałowe poletko, z tą tylko różnicą, że oczyszczone ze zbutwiałych liści.


No i przekonałam się, że szafirek armeński to naprawdę twardy wojownik. Twardy, a zarazem łagodny, bo karmi mnóstwo pszczół i trzmieli i cudownie pachnie.


Przyroda nie znosi pustki. Zadarnione poletko zmieniło się w koszary, a każda nowa łodyga, czy kwiatostan natychmiast stały się mikrokosmosem i domem dla stworzeń tak maleńkich jak ten tu pająk:


Szafirek armeński jest dzielny jak wojownik Sparty.  Nie straszne mu przymrozki, śmieje się ze ślimaków, jest odporny na ulewę, a przede wszystkim na łapki mojego pręgowanego kociska, które z uporem maniaka wytyczyło sobie ścieżkę przez sam środek rabaty.


Czyż one nie wyglądają jak armia jakiegoś greckiego przywódcy? Pikanterii dodaje fakt, że patrzą w stronę perskich lilii. Wojownicy Sparty kontra Kserkses? Mała rabatka, milion skojarzeń.