Podejrzewam, że to właśnie ten bez może być częściowo odpowiedzialny za ostatecznie podjęcie decyzji o kupnie domu. Jak bowiem można się oprzeć różowemu obłokowi za oknem? Dolna część krzewu zapewnia za to oszałamiający zapach w sypialni, której okno znajduje się poniżej. Kwiaty pachną wyjątkowo intensywnie wieczorem i jest to w moim odczuciu zapach bardziej subtelny i słodki niż zapach innych, popularnych odmian bzu o większych kwiatach i wiechach.
Nasz lilak ma około czterech metrów wysokości i jest prawdziwym cyborgiem. Nie jestem w stanie określić ile ma lat, ale podejrzewam, że jest prawie tak stary jak dom, a zatem może mieć 15, a może nawet i 20 lat. Rośnie na skalistym podłożu i jest zupełnie odporny na mrozy i suszę. Kwitnie co roku, ale zaobserwowaliśmy, że prawdziwie obfite kwitnienie zdarza mu się co dwa lata.
Lilak węgierski (Syringa Josikaea), zwany też karpackim lub Josiki nie jest tak ozdobny jak inne odmiany bzów. Kwiaty są drobniejsze, zebrane w wąskie wiechy, ale niewątpliwą zaletą tego krzewu jest jego fantastyczna odporność na niekorzystne warunki i obfite kwitnienie.
W naturalnych warunkach lilak węgierski jest endemitem, którego spotkać można w Karpatach Wschodnich i na Wyżynie Transylwańskiej. Został odkryty w 1800 r. na Węgrzech i prawdopodobnie temu zawdzięcza swą nazwę.
Poniżej drugi egzemplarz, o bardziej rozłożystym pokroju. Rośnie w większym cieniu, ale podobnie jak poprzedni - kwitnie bardzo obficie, szczególnie co dwa lata.
Są to zupełnie niewymagające krzewy. Jedyna pielęgnacja polega na cięciach w dolnych partiach, co pobudza krzew do wypuszczania młodych pędów, które mają szansę zakwitnąć. Dzięki temu kwiatostany nie pojawiają się jedynie u góry krzewu. Jak widać jednak na przykładzie moich lilaków - nie przykładaliśmy się zbytnio do tej czynności. Potomkowie karpackich dzikusów sami są sobie panami w moim ogrodzie. I mają do tego święte prawo!
Dzisiejsza wyjątkowo ciepła niedziela natchnęła mnie do tego, żeby zapachem bzów się dosłownie upić. Jak to zrobić? To proste. Potrzebna jest foremka do lodu i garść kwiatów bzu, najlepiej nie w pełni otwartych.
A tak wyglądają gotowe kostki lodu. Prawda, że cudne?
Pozostaje tylko wrzucić je do szklanki wody i delektować się subtelnym, lekko tylko wyczuwalnym aromatem bzu. Można też dodać plasterek cytryny i odrobinę miodu. Myślę, że zachowam jedną taką foremkę w zamrażarce. Na czarną godzinę, kiedy przyjdzie Buka i już nikt nie będzie pamiętał o bzach. Kiedy na świecie będzie ciemno i zimno wyciągnę z zamrażarki małe talizmany - pocieszenie i obietnicę przyszłego lata.
A poniżej lilak o północy (wierzcie lub nie, ale tu o tej porze roku w nocy nigdy nie robi się ciemno). Wnikliwi zauważą być może księżyc schowany za lilakiem. Poeta z pewnością zrobił by z tego użytek. Ja zrobiłam lemoniadę...